Magdalena Kurzak
Obejrzałam w tym tygodniu w telewizji publicznej ostatni program Tomasza Lisa. „Program” to jednak raczej za dużo powiedziane. „Wielkie pożegnanie”, a w zasadzie „stypa” dużo lepiej określają ten show godzinnego, intelektualnego przeżycia, którym był pożegnalny „Tomasz Lis na żywo”, urządzony przez jednego z czołowych polskich dziennikarzy za, bagatela, 70 tys. zł (jak podaje tygodnik „W Sieci”). Przyszła nowa władza i zaczęła porządkować po starej. A że Lis nigdy nie skrywał swojej sympatii do tej starej i o niedopuszczenie do rządów nowej walczył jak lew – w konsekwencji poległ jak kawka i nie przedłużono mu umowy na dalszą współpracę z TVP, czego się zresztą spodziewał.
Jako dziennikarz w zasadzie powinnam stanąć w obronie kolegi po fachu, a może nawet wyjść na ulicę w ramach solidarności zawodowej, co ostatnio stało się bardzo modne. Jednak to, co zobaczyłam w poniedziałek, zupełnie zmieniło moje wyobrażenie o uprawianiu tego zawodu przez niektórych z nas.
No bo jak oceniać dziennikarza, który wchodzi do studia przy wybrzmiewających dźwiękach muzyki Hansa Zimmera do „Gladiatora”, w salwie okrzyków, oklasków, witany uściskami dłoni i pocałunkami od publiczności? Wybawca narodu, wojownik jasnej strony mocy? Po programie oczywiście redaktora nagrodzono kolejną salwą braw i okrzyków oraz biało-czerwonym bukietem kwiatów. Tomasz Wspaniały.
Nie znam osobiście redaktora Lisa i nie ujmuję mu talentu i doświadczenia dziennikarskiego. Odnoszę jednak wrażenie, że wydaje mu się, iż jest jedynym ponadprzeciętnym, a może wybitnym nawet dziennikarzem w tym kraju i nikt inny nie potrafi zapraszać gości i zadawać im przygotowanych przez siebie pytań.
Dziennikarz też człowiek i poglądy swoje ma. Nasz zawód przeżywa jednak poważny kryzys. To, co jeszcze do niedawna wydawało się misją i po prostu „robotą”, którą należało dobrze wykonać – dziś coraz częściej staje się sposobem na „gwiazdorzenie” albo załatwianie prywatnych interesów. I dotyczy to zarówno telewizji, jak i prasy. Coraz większej grupie ludzi – i nie mam tutaj na myśli bynajmniej redaktora Lisa – wydaje się również, że aby zostać dziennikarzem, wystarczy mieć komputer lub kamerę i trochę pieniędzy, albo i nie. Wszystko natomiast, co zostanie przez nich napisane czy nakręcone – staje się artykułem prasowym lub programem telewizyjnym. Po co kierunkowe wykształcenie zdobyte na uczelniach wyższych, po co warsztat i wieloletnie doświadczenie zdobywane w redakcjach największych wydawców oraz setki publikacji szlifowanych pod okiem lepszych od nas kolegów po fachu. I pomimo że zgodnie z ustawą każdy tytuł prasowy, radio czy telewizja muszą zostać zarejestrowane przez sąd, to osobiście uważam, że nie tylko same media, ale i każdego dziennikarza uprawnionego do wykonywania zawodu powinniśmy móc znaleźć podobnie jak lekarza, nauczyciela czy prawnika w takim Centralnym Rejestrze RP. Bo tak jak nie każdy, kto wie, co podać na grypę, może leczyć ludzi, albo ten, kto zna się na liczeniu, może uczyć w szkole – tak i nie każdy, kto ma w domu komputer czy kamerę, może nazywać się dziennikarzem. Wówczas może odpowiedzialność społeczna, która ciąży na dziennikarzach, przestałaby być nadużywana, a wykonywanie tego zawodu wiązałoby się ze spełnieniem pewnych wymogów narzuconych przez ustawodawcę, a nie wyłącznie z zaspokajaniem własnych ambicji, interesów lub… dla zabawy.
Facebook
YouTube
RSS