Wspólna historia kłobuckiego małżeństwa Mariana i Teresy Myszków z ul. Baczyńskiego liczy już dziś ponad sześćdziesiąt lat. Spoza ich rodzinnej opowieści wyłania się też nieco historii i naszego miasta, i całego kraju. Wydarzenia czasem przerażające, czasem radosne – jak to w życiu. I ta pewność, która przychodzi wraz z latami doświadczeń: że najważniejsi są bliscy – zarówno krewni, jak i sąsiedzi, z którymi warto żyć we wzajemnym szacunku. Bo dobro wraca
Państwo Myszkowie mieszkają od ponad pół wieku w Kłobucku, w bloku przy ulicy Baczyńskiego. Odwiedzamy ich tuż po dniu, w którym obchodzili diamentowe gody – 60. rocznicę małżeństwa.
Górnicze znajomości
Początek rodzinnej historii wiąże się ściśle z górnictwem – z tą częścią historii naszego regionu, która już odeszła w przeszłość, ale wciąż jeszcze ma wśród żywych wielu świadków. Górnicy byli też wśród najbliższych naszych dzisiejszych bohaterów – i dla ich wspólnej historii ma to kluczowe znaczenie.
– Mój tatuś pracował w górnictwie. W związku ze swą pracą był wysłany w delegację do Starachowic, do wykonania odwiertów – mówi pani Teresa Myszka.
– To były szyby piasku żelazistego. Odkrywkowe kopalnie rudy żelaza – precyzuje jej mąż, pan Marian Myszka.
– Tam nie było hotelu robotniczego. Były dla górników kwatery w domach prywatnych. Mój tatuś kwaterował u rodziny mojego późniejszego męża. Tak samo zresztą mój wujek i więcej osób tu z naszej okolicy – opowiada pani Teresa.
To kwaterowanie opierało się na przyjaznych relacjach z gospodarzami. Na tyle dobrych, że z czasem stały się one bliższą znajomością, a w końcu – czymś jeszcze więcej.
– Mój wujek, który tam pracował, ożenił się z siostrą mojego późniejszego męża. Wtedy przyjechali mieszkać tu, do nas, do Opatowa. Mój przyszły mąż przyjeżdżał tu do swojej siostry. I tak się zapoznaliśmy. I potem pobraliśmy się – wspomina pani Myszka.
Państwo Myszkowie nie są rodowitymi kłobucczanami. Sprowadzili się do naszego miasta z początku lat 60. ubiegłego wieku.
– Pobraliśmy się 18 sierpnia 1958 roku w Krzepicach. W niedzielę, bo wtedy śluby były właśnie w niedzielę. Najpierw mieszkaliśmy w Aleksandrowie koło Panek. Potem, w 1963 roku, mąż dostał mieszkanie w Kłobucku z pracy, z kopalni – mówi pani Teresa.
– Pracowałem na kopalni rudy żelaza w Grodzisku. Jako kierowca – dodaje pan Marian.
Pan Myszka ma zresztą dłuższy staż pracy jako kierowca, bo pracował też i na Śląsku. Był też kiedyś dźwigowym. Po ślubie małżonkowie doczekali się trójki synów, Andrzeja, Wieśka i Darka. Dwóch urodziło się jeszcze wtedy, gdy mieszkali na wsi. Przeprowadzka do własnego mieszkania to była szansa na wyraźną poprawę warunków egzystencji. Najmłodszy syn urodził się już jako kłobucczanin.
Kłobuck rósł na ich oczach
Pani Teresa pracowała w przemyśle odzieżowym. Najpierw w Częstochowie, a potem w Kłobucku – gdy tu otworzono filię jej zakładu.
– Mój zakład pracy był w tym miejscu, gdzie teraz koło ronda jest supermarket – wspomina pani Myszka. Tego zakładu już nie ma. Ale i całe miasto w tamtych latach wyglądało dalece inaczej niż to, które widzimy dzisiaj.
– Od tamtych lat w Kłobucku zaszły bardzo duże zmiany. Tu, gdzie jest sklep Maluch, były prywatne domy. Na rynku koło kościoła stały kamienice. Straż była tam, gdzie jest Anatol. Rynek nie miał takiego klimatu, jak dzisiaj. Dziś to miejsce wygląda zdecydowanie lepiej. W parku koło naszego bloku była scena, amfiteatr. Dzieci były bardzo zadowolone, bo były tam różne występy, które można było oglądać nawet z naszego balkonu. To w ogóle było nowe wtedy osiedle, pierwsze bloki w Kłobucku. Pamiętamy, jak po sąsiedzku powstawały kolejne – opowiada pani Teresa.
Synowie oczywiście grali w piłkę – w tamtych latach, nieco inaczej niż dziś, młodzież naturalnie rwała się do sportu. Pan Marian sam był zawsze zapalonym kibicem, więc nic dziwnego, że jego synowie zapisali się też tutaj do klubu – i grali w Zniczu Kłobuck.
– Ze Zniczem czułem się związany także i dlatego, że kopalnia też troszkę sponsorowała klub. Na wyjazd tych sportowców kierownik zawsze kierował mnie albo kolegę Młyńczyka. Jako kierowcy jeździliśmy wszędzie na mecze. Także i do Lublińca, do Praszki, do Koniecpola – wspomina pan Marian.
Codzienne sprawy
– Gdy wprowadzili autobusy na kopalnię, mąż dostał pierwszy z nich. Jeździł też w dalsze trasy. Woził kuracjuszy do Kołobrzegu. Tak samo wycieczki szkolne, wycieczki kościelne – mówi pani Teresa.
– Szkoły organizowały kolonie i często to ja jeździłem z nimi jako kierowca – dodaje jej mąż.
– Nie zarabiało się dużo, płace były marne. Dlatego też poszłam do pracy. Bo mieliśmy troje dzieci. Ale jakoś sobie człowiek radził – pamięta pani Myszka.
Nie wszystkie wspomnienia są, niestety, tak samo pogodne.
– Najgorzej wspominam stan wojenny. Dzieci zaczęli mi zabierać do wojska właśnie wtedy. Najstarszy był w Modlinie. Średni był we Wrocławiu. Potem… przyszło pismo, że biorą mi też tego najmłodszego – mówi pani Teresa.
Emocje sprzed lat ożywają w mgnieniu oka. Nic dziwnego, matka bardzo to przeżyła. Zwłaszcza że nie był to jedyny cios, który spadł wtedy na rodzinę.
– Przydarzył się jeszcze ten wypadek… – mówi pan Marian.
Winni bez kary
Pan Myszka miał wypadek podczas pracy.
– Jechałem z górnikami ze Śląska wracającymi z pracy, z nocki. Jak często bywało, zawiozłem na kopalnię pierwszą zmianę, a zabrałem do domu tę trzecią. Pech taki był, że jechaliśmy na łuku drogi za Poczesną. I jechał też tam wojskowy samochód z przyczepą. Zajechał mi drogę. Prześlizgnąłem się po tym samochodzie i uderzyłem bokiem w przyczepę – wspomina, dziś już dość spokojnie, pan Marian.
Czasy były akurat takie, że wojsko było w zasadzie poza prawem.
– Nagle zniknęli świadkowie wypadku. Nikogo nie było. Samochód wojskowy też zniknął – mówi.
Wypadek miał koszmarne skutki. – Ucięło mi nogę – mówi pan Myszka.
– Noga razem z butem została w samochodzie – dodaje żona.
– Położyli mnie i powiedzieli: „już nie masz nogi”. Tę stopę położyli mi między jedną i drugą nogą – wspomina mrożące krew w żyłach sceny pan Marian.
Gdy doszło do wypadku, pani Teresa była akurat w pracy. Dwaj synowie w wojsku, trzeci w szkole na lekcjach. Możliwe, że o wypadku żona dowiedziałaby się nieprędko, gdyby nie to, że dobrym sąsiadem z bloku był ówczesny milicjant. Do niego dotarła telefonicznie informacja o wypadku. I nazwisko rannego kierowcy. Jego sąsiada.
– On zadzwonił do szkoły syna i powiedział, jaka jest sytuacja. Prosił, by syna nie wysyłali do mnie do pracy samego. Ja dostałam telefon. Zadzwonił w czasie śniadania, o dziewiątej rano. Kierownik mnie poprosił. Usłyszałam: „Tereniu, Marian miał wypadek. Nie wiadomo, czy żyje. Jest w szpitalu na Śląsku”. Nie wiem, co się dalej ze mną działo – wspomina ze łzami w oczach pani Myszka.
Kierownik zadzwonił po karetkę pogotowia. Akurat wtedy do zakładu przyszedł najmłodszy syn, w towarzystwie kolegów.
– Jak syn zobaczył tę karetkę, to koledzy nie mogli sobie z nim poradzić – płacze pani Teresa.
Tajemnica wojskowa
– Zajechaliśmy na izbę przyjęć. A tam – samo wojsko. Krzyczałam: „Gdzie jest ten, co zrobił krzywdę mężowi?”. Odpowiedzieli mi: „Nie dowie się pani, bo to jest tajemnica wojskowa”. Na chirurgii lekarze nie wpuścili mnie do męża. Zatrzymali mnie, bo on był pokrojony. Głowa rozcięta z tyłu od ucha do ucha. W twarzy było samo szkło. Ręce pokrojone – pamięta każdy szczegół pani Teresa.
Stan wojenny dopiero co się skończył. Wtedy dziś tak naturalne dla nas prawa człowieka były przestrzegane oszczędnie, w sposób właściwy czasom triumfującej nad solidarnościowym zrywem Polaków junty Jaruzelskiego. Pani Myszka nie mogła w normalny sposób zobaczyć, jaki jest stan męża. Jedynym wyjściem okazały się kontakty rodzinne. Córka szwagierki była pielęgniarką, zięć jeździł w pogotowiu. Tylko im udało się wejść do leżącego na oddziale pana Mariana. Pani Teresie pozwolono na to dopiero po trzech dniach. Trudno przesądzić, ile w tym było troski o jej zdrowie, ile obawy personelu szpitala – w końcu wiadomo, jakie były czasy i jakie okoliczności tego wypadku.
– Potem jeszcze dwa tygodnie walczyliśmy, by odzyskał przytomność. Męża nie było wolno dotykać. Wszędzie miał pełno szkła. Wyciągano je stopniowo – wspomina kłobucczanka.
Mimo rodzinnej tragedii niełatwo było ściągnąć do domu starszych synów, którzy akurat byli w wojsku. Żeby w ogóle mogli odwiedzić rannego ojca, zawiadomienie zgodził się wysłać ordynator ze szpitala. Dostali tylko po 48 godzin przepustki.
– Starszy syn z Modlina przyjechał w nocy na dworzec w Częstochowie. Nie było czym dojechać do Kłobucka. Do Gruszewni doszedł pieszo, nim go zabrał ktoś, kto jechał drogą i zobaczył idącego żołnierza. Gdy nad ranem wszedł do domu, to rzucił tą czapką wojskową. Mówił: „To my dla nich służymy, a oni tacie taką krzywdę zrobili” – wspomina pani Teresa.
Znajomy milicjant w prywatnej rozmowie nie ukrywał, że na sprawiedliwość nie ma co liczyć. „Z wojskiem pani nie wygra” – radził po znajomości. W tamtych czasach – miał rację.
Gdy w Polsce zmienił się ustrój, rodzina próbowała jeszcze dochodzić sprawiedliwości. Ale było już o kilka lat za późno.
Po co żyć?
Trudną chwilą była ta, w której dochodzący do siebie pan Marian zorientował się, że nie ma nogi. Bo obrażenia były na tyle poważne, że amputowano mu ją całą. Ze szpitala wyszedł po ośmiu miesiącach. Choć… był też w domu już nieco wcześniej.
– 18 sierpnia mieliśmy 25. rocznicę ślubu. Mąż był jeszcze w szpitalu. Proszę sobie wyobrazić, co było. Nie mogli dać z nim rady, bo chciał wyjść do domu. Ordynator miał dobre serce. Wypuścił go, ale na krótko – mówi pani Teresa.
Choć dziś wydaje się to trudne do uwierzenia, pokiereszowanego w wypadku pana Mariana pozostawiono w zasadzie bez wsparcia. W końcu oficjalnie winnych wypadku nie było, a udział wojska zatuszowano. Tam, gdzie państwo wypięło się na obywatela, pomogli dobrzy ludzie.
– Koledzy kierowcy się składali, żeby nam pomagać, żeby nas wspierać – wspomina kłobucczanka.
Trzeba było aż zmiany ustroju, aby poszkodowany dostał rentę. Choć i nowy ustrój miał swoje dziwactwa. Pan Marian, choć bez nogi, wiele razy musiał się stawiać przed komisją lekarską, aby nadal pobierać świadczenie. Tak jakby oczekiwano, że mu ta noga odrośnie. Absurd – ale i po upadku komuny nigdy nam przecież absurdów nie brakowało… System nie pomagał się podnieść, a na duszy i tak było panu Marianowi bardzo ciężko.
– Kiedyś poszłam do pracy i nagle przyleciały po mnie sąsiadki z następnego bloku. Mówią, że okno otwarte, a mąż w oknie. Przychodzę, a on mówi: „Po co mnie ratowałaś? Ja niepotrzebnie żyję”. Zostałam w domu. Tak się załamał, że pilnowałam go na każdym kroku – mówi pani Teresa.
Szczęśliwe rocznice
Te trudne chwile odeszły w przeszłość. Pan Marian z czasem na tyle doszedł do siebie, że mógł zacząć pracę w zakładzie pracy chronionej. Bardziej nawet niż sama praca potrzebny był mu po prostu kontakt z ludźmi, powrót do społeczeństwa, wyjście z domu.
– Na początku lat 90. pracowałem dwa lata w Libidzy – mówi.
– Potrzeba mu było poczuć się znów potrzebnym. Wracał do domu zadowolony – dodaje żona.
Synowie też poszli w swoje strony. Najstarszy pracuje jako radiolog w szpitalu we Włoszczowie. Średni znalazł żonę w Kłobucku. Najmłodszy też tu mieszka. Jego żona często zresztą bywa u teściów.
– Synową mam na miejscu na każdym kroku. Przewspaniały człowiek. Każdemu życzę, by na taką trafił – chwali pani Teresa.
Choć 25. rocznicę ślubu państwo Myszkowie obchodzili w ponurych okolicznościach, dzieci zadbały o zupełnie inny nastrój rocznicy 50. – złotych godów.
– Mieliśmy odnowienie ślubu. W kościele św. Marcina odbyło się to tak samo, jak gdy młodzi biorą ślub. Z kościoła poszliśmy do restauracji, gdzie dzieci zrobiły przyjęcie. Były też nasze wnuczęta. Wnuczki mamy kochane – mówi pani Teresa.
To, co najważniejsze
Ze złotych godów rodzina ma zdjęcia w albumie w formie książki. Kolejne ujęcia robiono teraz, gdy rodzice obchodzili diamentowe gody. Wiele innych fotografii najbliższych stoi na kilku półkach w całym ich mieszkaniu. Gdy oglądamy wspólnie rodzinne zdjęcia, przychodzi też czas na refleksje – i myśli o tym, co ma największą wartość.
– Nasze najradośniejsze wspomnienia wiążą się z dziećmi. I z wnukami. Wszystkich ich naprawdę kochamy. Ale cieszymy się też, że mamy dobrych sąsiadów. I sami staramy się takimi być dla nich – mówi pani Myszka. (jar)
Facebook
YouTube
RSS